piątek, 19 sierpnia 2011

Kowalski Bros Project

Przepraszam, że po raz kolejny w tak krótkim czasie zmieniam adres, ale teraz Was zapewniam, że już na stałe. Wraz z moim bratem Łukaszem z http://muzyka-kino.blog.onet.pl/ tworzymy teraz nowego bloga.

poniedziałek, 11 lipca 2011

Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I

Początkowo mocno mnie zirytowała wiadomość o podzieleniu „Insygniów Śmierci” na dwie części. Chyba nikt nie ma złudzeń, że wytwórnia podjęła tę decyzję zgodnie z myślą „miliard dolarów piechotą nie chodzi” – bo jak wiadomo jeden Potter więcej oznacza mały miliard więcej w kieszeni twórców. Jednak po obejrzeniu pierwszej części „Insygniów” uznałem, że to czysto finansowe zagranie wyszło filmowi na dobre.
W pierwszej odsłonie „Insygniów” znany nam z wszystkich dotychczasowych epizodów sagi magiczny świat pogrąża się w ciemności, opanowany przez Lorda Voldemorta (Ralph Feinnes) i służących mu śmierciożerców. Jednocześnie towarzyszymy tym, którzy na nowy porządek się nie godzą, czyli Harry’emu (Daniel Radcliffe), Hermionie (Emma Watson), Ronowi (Rupert Grint). Próbują walczyć. Dlatego wyruszają w podróż, która ma na celu odnalezienie i unicestwienie horkruksów, w których zostały ukryte skrawki duszy Voldemorta. Okazuje się, że dość istotne w ostatecznej rozprawie z „Sami Wiecie Kim” mogą się okazać tytułowe insygnia śmierci.
 „Insygnia Śmierci cz. I” wciągają i zajmują uwagę widza przez cały seans. Ograniczenie liczby wątków sprawiło, że reżyser David Yates mógł w większym stopniu zagłębić się w opowiadanej historii. Widać, że tworzenie tego filmu nie było tylko czystym wykonaniem swojej pracy. W „Insygniach” czuć nutkę fantazji, pomysłowość twórców. Widać to dzięki pomysłowym rozwiązaniom wizualnym – animowanej opowieści o insygniach śmierci, utrzymanej w czarno-żółtej kolorystyce oraz w nieco mniej udanej scenie kuszenia Rona, przywodzącej na myśl „Władcę Pierścieni” Jacksona. Świetnym posunięciem okazała się stylizacja świata ogarniętego przez moc Voldemorta na hitlerowskie Niemcy. Mroczne budynki, wszechogarniające poczucie niebezpieczeństwa, czy też upodobnienie prześladowania mugoli do Holocaustu.
David Yates zaryzykował i oddał niemalże cały czas na ekranie trójce młodych aktorów, w dużej mierze ograniczając udział uznanych odtwórców ról drugoplanowych. I trzeba przyznać, że trójka Radcliffe, Watson, Grint daje radę. O wiele dojrzalsi aktorsko, bardzo dobrze ukazują emocje. Zarówno spięcia, jak i
ciepłe uczucia, które łączą bohaterów. Do tej pory najbardziej drewniany Radcliffe buduje postać z krwi i kości. Jego Potter przyjmuje cechy wybrańców znanych z innych dzieł kultury, czy to Neo z „Matrixa”, Frodo z „Władcy Pierścieni” albo biblijnego Mojżesza. Jest nieszczęśliwie wybranym przez los przeciętniakiem, pozbawionym wielkiej muskulatury, błyskotliwego umysłu, a nawet umiejętności tańca. Marzy o spokojnym życiu i nie czuje się na siłach, by spełnić cel misji. Nie jest wielkim bohaterem, lecz pokonuje kolejne stopnie drabiny przeznaczenia dzięki oddanym sprawie przyjaciołom; potężnemu czarownikowi Dumbledore’owi, kujonce Hermionie, zdolnemu do poświęceń Ronowi. Cała saga jest pochwałą przyjaźni, głosząc, że wszystko dzięki oddanym przyjaciołom jest możliwe. Dlatego też nieprawdą jest, że „Harry Potter” jest pozbawionym wartości wyrzutkiem pop kultury, a zarówno „Insygnia Śmierci”, jak i pozostałe części mają walor edukacyjny.
Oprócz tego widzowie otrzymują porządną dawkę niezłej rozrywki – wciągającą fabułę i pełne polotu sceny akcji. A na dodatek świetne zdjęcia utrzymane w mrocznych barwach i bardzo dobry soundtrack Alexandre Desplata.
„Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I” to nie tylko najlepszy przedstawiciel serii, ale także najlepszy film fantasy od czasów kultowej trylogii Petera Jacksona. Świetnie się go ogląda, ani przez chwilę nie nuży widza. David Yates każdą kolejną częścią podnosi poziom potterowej sagi. Oby druga część „Ingsygniów” nie stanowiła wyjątku.


poniedziałek, 4 lipca 2011

Melancholia, Sky Kapitan i świat jutra, Osiem i pół

 Przede wszystkim chciałem wszystkich czytelników mojego bloga przeprosić za długą przerwę w publikacjach. Niestety przez pewien czas cierpiałem na brak czasu i ograniczony dostęp do Internetu, więc siłą rzeczy miałem dużo przeszkód w pisaniu recenzji. I dlatego już teraz mam dla Was zbiór skrótowych recenzji filmów, które ostatnim czasem miałem okazję obejrzeć.




„Osiem i pół” reż. Federico Fellini
Klasyka. Federico Fellini opowiada o włoskim reżyserze, który przeżywa kryzys twórczy. Problem artystyczny ukazany przekonująco, a otwierająca film sekwencja w samochodzie zapada w pamięć. Niestety momentami zdarzają się chwile nudy, a całość chyba jednak nie zasługuje na miano arcydzieła. Ale mimo to ostateczna nota jest wysoka, choć nieco naciągana.



„Sky kapitan i świat jutra” reż. Kerry Conran
Film podobno przełomowy dla historii kina, bo jako pierwszy nakręcony w całości w technice „blue screen” (nagrywanie aktorów w studio z niebieskim ekranem w tle, tworzenie otoczenia i scenografii na komputerze). Prosta przygodówka o Sky Kapitanie (Jude Law) i jego byłej partnerce Polly (Gwyneth Paltrow). Sam pomysł na prostą i lekką fabułę z szeregiem cytatów filmowych był niezły, ale produkcję osłabia wątpliwej jakości animacja i masa głupawych rozwiązań fabularnych. „Sky kapitana” nie ratują nawet aktorskie asy – Giovanni Ribisi i Jude Law. Z pustego i Salomon nie naleje.







„Melancholia” reż. Lars von Trier
Według wielu krytyków to właśnie film Larsa von Triera powinien zgarnąć Złotą Palmę na tegorocznym festiwalu w Cannes. Mnie „Melancholia” nie zachwyciła. Oprócz dobrych ról Charlotte Gainsborough i Kirsten Dunst, ładnych zdjęć, pięknych efektów specjalnych oraz niezłego udźwiękowienia nic mnie nie uderzyło, nie powaliło. To niezły film. Ale nic więcej.


sobota, 21 maja 2011

Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach


W kolejnej odsłonie dochodowego cyklu, Jack Sparrow (Johnny Depp), prawdziwe „logo” rozpoznawalnej marki, jaką bez wątpienia są „Piraci z Karaibów”, poszukuje źródła wody życia, tym razem bez bohaterskiego Willa Turnera i zadziornej Elizabeth Swann. Nie ma również kilku rozpoznawalnych drugoplanowych piratów. Ze starych znajomych pozostali jedynie kapitan Barbossa (Geoffrey Rush) i Mr. Gibbs (Kelvin McNally). Mamy za to szereg nowych bohaterów – złego kapitana, jego atrakcyjną córkę, pewnego księdza, kilka syren, zapijaczonego marynarza (ale czy to coś nowego?), zombie piratów, sztywnych hiszpańskich obrońców wiary, otyłego króla Anglii.
„Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach” Roba Marshalla podnoszą poziom sagi po utopionej w patosie trzeciej odsłonie cyklu, ale daleko im do świeżej „Czarnej Perły”. W nowej części jest o wiele mniej elementów fantasy, nie ma pełnej efektów specjalnych batalistyki, pojawia się charakterystyczny humor. Mamy kilka prawdziwych perełek – świetna scena pojedynku dwóch Sparrowów, rosyjska ruletka w wykonaniu Czarnobrodego, czy przeprowadzona przez Jacka i Barbossę akcja kradzieży dwóch istotnych przedmiotów z rąk Hiszpanów. Jednak film przed dłuższy czas nie trzyma tego wysokiego poziomu i często ani ziębi, ani grzeje – czy to niepotrzebnym natłokiem akcji, czy banalnymi kwestiami filozoficzno-religijnymi, czy też zupełnie niewyjaśnionym „kuszeniem Fontanny” (chyba to bękart nieuważnego montażu, bo w aż takie partactwo scenarzystów nie chce mi się wierzyć). Całkiem nieźle brzmi muzyka Hansa Zimmera. Co prawda Niemiec nazbyt często sięga po ograne motywy z części poprzednich, bez zmiany aranżacji, przez co widz może czuć pewne znudzenie i poczucie wtórności, jednak dwa nowe muzyczne motywy w pewnym stopniu to rekompensują. Jak zwykle nieźle prezentują się zdjęcia autorstwa Dariusza Wolskiego, a w zachwyt wprawiają piękne krajobrazy i niesamowita scenografia (będzie faworyt do nagród OBF? J ). Całą mieszankę Marshall utrzymuje w fajnym, mrocznym stylu. A wszystko podane (zupełnie niepotrzebnie) w 3D.
No i ostatecznie wszystko spada na barki aktorów. Właśnie przez aktorów przeciętnie wypada nowy wątek miłosny rodem z baśniowych opowieści – z nowym amantem stylizowanym (ale to bardzo) na Willa Turnera (Sam Claflin) i syreną (Astrid Berges-Frisbey) w rolach głównych. Popisy Claflina aspirującego do aktorskiego drewna roku tylko częściowo nadrabia jego partnerka, z przekonaniem grając mityczną, zabójczą piękność. Mocnym punktem okazał się Ian McShane jako czołowy czarny charakter, jak zwykle przyjemnie ogląda się Penelope Cruz (która nomen omen nieco wraca do swojej kreacji z „Vicky Cristina Barcelona”), a Geoffrey Rush trzyma swój wysoki poziom. Ale film przede wszystkim punktuje dzięki rewelacyjnemu Johnny’emu Deppowi w roli Jacka Sparrowa. Niby nie gra nic nowego, ale jego kwestie, zachowania i miny – BEZCENNE.
Czwarta część sagi to, pomimo licznych wad i scenariuszowych niedociągnięć, przyjemny film przygodowy, dobry wybór na ciepły wieczór. Trochę z powodu sympatii do tej pirackiej serii, a trochę z radości zmiany kursu względem „Na krańcu świata” stawiam (zawyżoną) czwórkę.

środa, 4 maja 2011

Miasto złodziei

Doug MacRay (Ben Affleck) i James Coughlin (Jeremy Renner) są przywódcami groźnej grupy przestępczej napadającej na banki. Pewnego dnia biorą zakładniczkę, młodą kierowniczkę banku – Claire Keesey (Rebecca Hall). Jak się później okazuje, mieszka w ich okolicy. Dlatego Doug śledzi ją, by upewnić się, że nie zna tożsamości jego grupy. Pewnego razu ich drogi się krzyżują. Claire nie poznaje Douga, ale zostaje nim zauroczona. Ich znajomość zaczyna się rozwijać, a Doug postanawia zmienić swoje życie.
Spodziewałem się po tym filmie czegoś innego. Wydawało mi się, że Affleck zaserwuje widzom film bardziej alegoryczny, jedną wielką metaforę. Podążając za tytułem, spodziewałem się, że „Miasto złodziei” odwróci model społeczeństwa, w którym to złodzieje okażą się porządnymi, wzorowymi obywatelami. Natomiast „Miasto złodziei” Bena Afflecka okazało się tylko inteligentnym kinem akcji.
Niestety przez większość filmu Affleck skupia się na relacji Douga z Claire, przez co film traci tempo. Pomimo, że zarówno Rebecca Hall, jak i Ben Affleck wywiązują się ze swojego aktorskiego rzemiosła dość dobrze to brakuje im ekranowej chemii. Sam wątek miłosny wydaje się troszkę nużący, nawet jeśli jego rozwiązanie okazuje się nie tylko kluczowe dla całego filmu, ale i inteligentnie przeprowadzone przez reżysera i scenarzystów.
Największą zaletą „Miasta złodziei” są znakomite sekwencje akcji. Świetnie obmyślane i nieźle zmontowane sceny napadów na banki, dynamicznie nakręcone pościgi. Ponura stylistyka buduje realistyczny świat, w którym dobrze odnajdują się drugoplanowi aktorzy. Najlepiej wypada nominowany za tę rolę do Oscara, znany z „Hurt Locker” Jeremy Renner. Jego postać momentami przypomina raczej czarny charakter, ale Renner buduje postać z krwi i kości. To prosty człowiek, wychowany w złej dzielnicy, przyzwyczajony do wszechobecnego zepsucia. Miło ogląda się również Pete’a Postlethwaite’a w jego ostatniej przed śmiercią kreacji aktorskiej.
Ben Affleck nie jest wybitnym aktorem, ale w przyszłości może okazać się światowej klasy reżyserem. Póki co wyróżnia się zgrabnym operowaniem konwencją i dobrą współpracą z aktorami. Jestem przekonany, że to jeszcze nie wszystko, na co go stać.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Szarzejący czarny charakter

"W „3:10 do Yumy” Mangold obarcza winą za całe zło nie bohaterów, lecz zepsuty świat. Panuje w nim chciwość, agresja, zemsta. W tym świecie odbywa się odwieczna walka dobra ze złem, ale dobro jest w tej walce z góry skazane na klęskę."
- chcecie przeczytać więcej na temat czarnych charakterów w kinie? Zapraszam do lektury mojego artykułu "Szarzejący czarny charakter" na blogu Organizacji Blogów Filmowych http://pl-obf.blogspot.com/

czwartek, 7 kwietnia 2011

127 godzin

„Slumdog. Milioner z ulicy”, obsypany nagrodami, doceniony ośmioma Oscarami (w tym za najlepszy film, scenariusz, reżyserię, muzykę, montaż, zdjęcia) rozczarował mnie. Owszem, od strony technicznej nie można mu było zarzucić niczego, Danny Boyle popisał się umiejętnością opowiadania, znakomitym panowaniem nad formą i… znajomością rynku. Nie wiem jak to możliwe, że arcydzieło formalne o pustej warstwie merytorycznej przekonało do siebie krytykę, zgarniając wszystkie nagrody sprzed nosa polityczno-gatunkowej bombie w postaci „Frost/Nixon” Rona Howarda. Boyle zaczarował widzów na całym świecie i do hollywoodzko-bollywoodzkiej historii Kopciuszka udało mu się dorobić sztuczną ideologię. Kolejny film angielskiego reżysera – „127 godzin” – ma w sobie dużo ze „Slumdoga”, ale na szczęście, w zupełności się różni w warstwie merytorycznej.
„127 godzin” zaczyna teledysk o wolności, opowiadany schematami i językiem popkultury. Poznajemy bohatera – Arona Ralstona (James Franco) – który w poszukiwaniu adrenaliny, chcąc w pełni odczuwać wolność, podróżuje po kanionie w samotności, z kamerą, rowerem oraz plecaczkiem na niezbędne rzeczy. Jak sam przyznaje – kanion to jego drugi dom. Biega, bawi się, skacze ze skały na skałę, popisuje się umiejętnościami. Obiektyw podręcznej kamery zawsze kieruje na swoją twarz, lubi oglądać swoje odbicie. I po milionach pewnych, bezbłędnych kroków przytrafia mu się ten jeden niewłaściwy. Zostaje uwięziony przez gigantyczny kamień, który przygniata mu dłoń. Właśnie wtedy kończą się pełne epickiego oddechu plenery, ginie lekka muzyka, gdzieś zostaje wyciszony wolnościowy manifest. Pojawia się tytuł i zaczyna ciasny dramat jednego aktora.
Od szerokiego ujęcia kanionu w promieniach słońca po dłoń uwięzioną między skałami - Boyle zapewnia widzom wizualną karuzelę. Kontrastuje popkulturowe wyobrażenie wolności (rozwiane włosy, szerokie równiny w świetle słońca, lekka muzyka) z ciasną szczeliną skalną. Zastanawia się nad wolnością i pokorą. Główny bohater, Aron Ralston był pewien, że jest człowiekiem wolnym. Jego wycieczki za miasto, odcięcie się od rodziny i znajomych miało być oznaką niezależności od świata i „systemu”. Przeskakując ze skały na skałę czuł się panem i władcą, zaspokajając swoją męską dumę i egotyzm. Wydawało mu się, że poskramia naturę i integruje się z nią. Myślał, że natura bierze udział w procesie jego uwalniania z więzów globalnej wioski, że to dzięki niej może być kimś wyjątkowym, zyskać prawdziwą, niepowtarzalną osobowość. A wszystko to miało sprawić, że będzie widział siebie kimś wielkim. Boyle konfrontuje wyobrażenia Arona z obojętną na jego losy, niewzruszoną naturą. Wraz z kamieniem spadającym na jego dłoń zaczyna się proces przemiany. Na naszych oczach reżyser zderza myśli bohatera z prawdą. Gdy jest uwięziony, daje wyraz swoim pragnieniom w popkulturowych obrazkach. Pragnąc napoju, myśli obrazami z reklam. Wspominając błędy młodości, ubiera je w klisze telewizyjnego dramatu. Okazuje się takim samym niewolnikiem globalizmu, jak każdy inny człowiek. Czy rzeczywiście był wolny? Czy naprawdę wiedział, czym jest wolność?
Z czasem, Aron zaczyna zdawać sobie sprawę z popełnionych błędów. Widzi w głazie boskie przesłanie, które miało zmienić jego podejście do otaczającego go świata, miało stanowić swoistą szansę na zmianę przyszłości, poprzez poprawę błędów przeszłości. I wówczas, gdy kończy się ostatnia ze 127 godzin, Aron jest już zupełnie odmienionym człowiekiem.
„127 godzin” mogło się nie udać. Temat wydawał się nie filmowy, nudny. Na szczęście Danny Boyle popisuje się niesamowitym reżyserskim rzemiosłem, umiejętnością ciekawego opowiadania, dobrą pracą z aktorami i współpracą ze specami od strony wizualnej. Świetne są zdjęcia Anthony’ego Dod Mantle’a (nagrodzonego za „Slumdoga” Oscarem i nagrodą OBF) i Enrique Chediaka, połączone w szybkim, pomysłowym montażu Jona Harrisa. Świetnie prezentuje się scenografia udająca kanion skalisty. Pięknie pobrzmiewa muzyka A. R. Rahmana, ze świetnym motywem głównym. Integralną częścią filmu są również piosenki – „If I rise” Dido i „Festival” Sigur Ros. Szczególnie pięknie brzmi ta druga, towarzysząca filmowemu finałowi.
Ale gigantyczny udział w końcowym sukcesie „127 godzin” miał James Franco, który stworzył rolę niesamowicie dojrzałą i emocjonalną. Czasem kamerze zostaje tylko on i na nim spoczywa pełna uwaga widza. Wtedy daje prawdziwy popis aktorskich umiejętności.
Danny Boyle miał pomysł na ten film. Funduje widzom prawdziwą ucztę dla oka, jednocześnie sięgając do niesamowicie uniwersalnej tematyki. Momentami szokuje, momentami pociesza. „127 godzin” to piękny film, niezwykle hipnotyzujący i wzruszający. To dzieło dojrzałe, skończone.

środa, 23 marca 2011

Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł

Jaka jest kondycja polskiego kina? Czy od dłuższego czasu obserwujemy jego zrównoważony rozwój, prowadzący od jednego triumfu do drugiego? A może cały czas nasze kina czołga się po dnie, mylnie oceniając serię klęsk jako brak docenienia prawdziwie ambitnego kina? Zastanawiam się nad tym już dłuższy czas. Znakomite „Wszystko, co kocham”, świeży i dowcipny „Rewers” skłaniały mnie raczej w stronę tej pierwszej tezy. Za to mocno przeciętna „Różyczka”, a raczej jej triumf na festiwalu w Gdyni, zdecydowanie od takiego zdania mnie oddalały. „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”, najnowszy film Antoniego Krauze miał odpowiedzieć na to pytanie. Szczególnie, że opinie na jego temat były zaskakująco pozytywne.
Krauze grzebie w niedawnej historii naszego państwa, w dość ostatnio popularnym wśród reżyserów PRL-u. Sięga do wydarzeń z wybrzeża, do roku 1970, gdy oddziały milicji brutalnie spacyfikowały protestujących robotników. Tamte wydarzenia poznajemy z perspektywy Brunona Drywy (Michał Kowalski) i jego rodziny oraz poznajemy je od kulis partii i strajkujących. Oczywiście, jak podtytuł (?) filmu sugeruje, kulminacyjnym momentem „Czarnego Czwartku” okazuje się owiana legendą chwila, gdy robotnicy, niosąc na drzwiach Janka Wiśniewskiego, stawiają czoło komunistycznej milicji, a rodzina Drywów staje się pretekstem do przedstawienia bezsensownej brutalności i zbrodniczości komunistów.
„Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” to niestety film słaby. Fabularne założenie, próbujące ukazać znaną z piosenki historię oczami niewinnych obywateli, w zupełności się nie sprawdza. Przede wszystkim tragicznie wypadają Michał Kowalski i Marta Kalmus w roli małżeństwa Drywów. Ich postaci są ledwie zarysowane, bezpłciowe, papierowe i jednowymiarowe. Poza tym niemal każde rozwiązanie fabularne wydaje się najgorszym możliwym (np. zupełne zaprzepaszczenie wątku Janka Wiśniewskiego), a całość zrealizowana jest w sposób niemalże amatorski. Co gorsza, narracja kładzie film na łopatki, prowadząc opowieść bez ładu i składu, w nieudolnym montażu łącząc zdjęcia archiwalne z fabularnymi. Jest niechlujny również od strony kompozycyjnej. Wydaje się być pozbawiony punktu kulminacyjnego, przypomina raczej próbkę montażową, niż rzeczywiście gotowy film. Ponadto aż razi stroną merytoryczną. Reżyser stara się za wszelką cenę stworzyć obraz narodowej tragedii, nie szczędząc patetyzmu, stosując masę uproszczeń.
Jasną stroną filmu okazują się jego czarne charaktery. Są świetnie zagrane. Imponuje w sposób szczególny Wojciech Pszoniak jako Władysław Gomułka. Niesamowicie obrazuje charakterystycznego, prostackiego polityka, ale nie karykaturuje jego postaci, co w tym przypadku nie było łatwe. Dobrze wypadają również Piotr Fronczewski jako Zenon Kliszko i Grzegorz Gzyl jako Jan Mariański. Niestety ich postaci są jedynie epizodyczne, ustępują miejsca na ekranie niesamowicie drewnianym aktorom w rolach pozytywnych.
Jaka jest kondycja polskiego kina? Odkładam odpowiedź na to pytanie na później, bo niestety „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” zmusza mnie do przykrych wniosków… To źle zrobiony film parapatriotyczny, prawdziwa lekcja jak kina robić się nie powinno. Stąd też moja prośba do polskich reżyserów: nie róbcie takich filmów. Z góry dziękuję.

niedziela, 20 marca 2011

Nagrody OBF2011 rozdane!


„Incepcja” i Lola King zwycięzcami gali nagród OBF2011!

Nagrody OBF2011 zostały już przyznane. Po raz pierwszy werdykt bloggerów został przedstawiony w formie wirtualnej gali. W najważniejszej kategorii – najlepszy film – triumfowała „Incepcja” Christophera Nolana. Porażająca liczba siedemnastu nominacji okazała się prorocza i to właśnie „Incepcja” wygrała w aż dziesięciu kategoriach, bijąc rekord „Drogi do szczęścia” i „Bękartów wojny” sprzed roku, które zdobyły po trzy nagrody. Oprócz nagrody za najlepszy film, obraz Nolana został doceniony za najlepszą reżyserię, scenariusz, zdjęcia, zwiastun, plakat, montaż, efekty specjalne, muzykę i utwór muzyki filmowej. W kategoriach aktorskich zdecydowany prym wiódł „Jak zostać królem” Toma Hoopera. Najlepszym aktorem pierwszoplanowym bloggerzy okrzyknęli Colina Firtha, drugoplanowym Geoffreya Rusha, a nagrodę dla drugoplanowej aktorki zdobyła Helena Bonham Carter. Oprócz trzech nagród aktorskich „Jak zostać królem” zostało również wyróżnione za najlepszą scenografię. Nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej otrzymała Natalie Portman. „Czarny Łabędź” mimo imponującej liczby nominacji triumfował jednak tylko w dwóch kategoriach. Film Aronofsky’iego został też nagrodzony za najlepsze kostiumy.

Oprócz kategorii filmowych, podczas gali poznaliśmy również zwycięzcę w kategorii specjalnej. Najlepszym blogiem filmowym roku Organizacja Blogów Filmowych uznała blog Loli King (http://lola-king.blog.onet.pl/).

A oto pełna liczba zwycięzców w poszczególnych kategoriach:

Najlepsza scenografia
„Jak zostać królem”

Najlepsze zdjęcia
Wally Pfister („Incepcja”)

Najlepsze kostiumy
„Czarny Łabędź”

Najlepszy zwiastun

Najlepszy montaż
„Incepcja”

Najlepsza muzyka
Hans Zimmer „Incepcja”

Najlepsze efekty specjalne
„Incepcja”

Najlepszy utwór muzyki filmowej
„Time” Hans Zimmer, „Incepcja”

Najlepszy plakat
„Incepcja”

Najlepsza aktorka drugoplanowa
Helena Bonham Carter „Jak zostać królem”

Najlepszy aktor drugoplanowy
Geoffrey Rush „Jak zostać królem”

Najlepszy scenariusz
Christopher Nolan „Incepcja”

Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Colin Firth „Jak zostać królem”

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Natalie Portman „Czarny Łabędź”

Najlepsza reżyseria
Christopher Nolan „Incepcja”

Najlepszy film
„Incepcja”

Najlepszy blog filmowy
„Kino – oknem na świat” (http://lola-king.blog.onet.pl/)


sobota, 12 marca 2011

Prawdziwe męstwo

 „Prawdziwe męstwo” Joela i Ethana Coenów, szczególnie przez imponującą liczbę dziesięciu nominacji, budziło wielkie oczekiwania. Utalentowani bracia, o niezwykle płodnej wyobraźni, bawiący się konwencją, obalają różne stereotypy, tworzą arcydzieła, filmy niepowtarzalne, o charakterystycznym klimacie, atrakcyjnym i rozpoznawalnym stylu, kreują masową wyobraźnię. Dlatego każdy ich film budzi emocje, zwraca na siebie uwagę. Pomimo, że produkują oni, inaczej niż w przypadku m. in. Christophera Nolana i Davida Finchera, przynajmniej jeden film na rok, krytycy zawsze mogą być pewni, że wraz z premierą każdego kolejnego tytułu braci Coen, czeka ich przynajmniej dobry film. I niestety „Prawdziwe męstwo” to tylko dobry film.
Niezłomna Mattie (Hailee Steinfeld) zamierza zabić Toma Chany (Josh Brolin), mordercę jej ojca. Ale czternastolatce nie uda się schwytać groźnego przestępcy na terytorium Indian, więc potrzebuje pomocy. Dlatego poszukuje Cogburna (Jeff Bridges), bezlitosnego, brutalnego, zapijaczonego szeryfa federalnego. I znajduje go. W wychodku.
W „Prawdziwym męstwie” twórcom brakuje zdecydowania. Bracia Coen budują świat znany z klasycznych westernów – piękne zdjęcia porażają złotem pustyni, scenografia jest bliźniacza do „3:10 do Yumy”, muzyka przypomina westerny lat 70 i 80. Oprawa filmu odwołuje się do klasyki, ale nie brakuje tu scen łamiących schematy westernów, kierujące film raczej w stronę antywesternu. Reżyserzy jednak nie dają jednoznacznej odpowiedzi, co za film chcieli stworzyć. Czy miał to być hołd złożony gatunkowi? Czy miało to być złamanie zasad, zabawa z konwencją, prawdziwy antywestern? A może właśnie taki swoisty hołd, doprawiony szczyptą coenowskiej ironii? Jednak by obronić tę tezę, należałoby wychwycić z „Prawdziwego męstwa” coś więcej niż garstka zaskakujących sceny, w których czuje się charakter twórców „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Ponadto sama fabuła wydaje się zbyt książkowa, nie dostatecznie „przerobiona” przez scenarzystów. Dłuższych dialogów z klasyczną wymianą zdań podszytą nutką ironii jest tu jak na lekarstwo, mamy śladowe ilości charakterystycznego humoru, a scena finałowej rozprawy z bandytami rozczarowuje brakiem polotu i niechlujnością przedstawienia.
Jednak „Prawdziwe męstwo” to mimo wszystko, jak wspomniałem, dobry film. Mocna, jak zwykle u Coenów, jest obsada aktorska. Zachwyca przede wszystkim Jeff Bridges, który stworzył rolę kompletną. Śmieszy i pasjonuje, a przez cały czas obecności na ekranie kradnie uwagę widza. Bardzo ograniczeni scenariuszem Matt Damon, Josh Brolin i znany z „Szeregowca Ryana” Barry Pepper wykonali tytaniczną pracę i pomimo, że widzimy ich na ekranie przez bardzo krótki czas, zapadają w pamięć. Widać dużą dojrzałość ich gry aktorskiej, dlatego szczególnie w przypadku Brolina, widz może czuć się rozczarowany ich skróconymi do minimum wątkami. Niestety tylko średnio wypada Hailee Steinfeld, która przebywa na ekranie przez lwią część filmu. Nie buduje postaci wyrazistej, raczej irytuje niż budzi sympatię.
Największą zaletą filmu są jednak zdjęcia. Klasyczne i malownicze, momentami wręcz porażające. Czuje się w nich klasę fachowca, którym jest Roger Deakins. Szczególnie zapadają w pamięć sekwencje szeryfa na galopującym koniu ścigającego się ze śmiercią i początkowe obrazy z prologu. Jednak wspomniana sekwencja finałowej rozprawy okazała się klęską całej ekipy i nawet Deakins zobrazował ją w sposób niechlujny.
„Prawdziwe męstwo” to najsłabszy film braci Coen od czasu „Okrucieństwa nie do przyjęcia”. Za mało w nim ich artystycznego pazura, realizatorskiej pewności siebie. Ale mimo wszystko da się oglądać, a kilka scen zapada w pamięć. Jednak nazwisko Coen oznacza pewną markę i nie wypada schodzić poniżej ustalonego przez nią wysokiego poziomu. Dla dobra widzów i twórców. Dlatego stawiam ostrzegawczą trójczynę.