poniedziałek, 11 lipca 2011

Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I

Początkowo mocno mnie zirytowała wiadomość o podzieleniu „Insygniów Śmierci” na dwie części. Chyba nikt nie ma złudzeń, że wytwórnia podjęła tę decyzję zgodnie z myślą „miliard dolarów piechotą nie chodzi” – bo jak wiadomo jeden Potter więcej oznacza mały miliard więcej w kieszeni twórców. Jednak po obejrzeniu pierwszej części „Insygniów” uznałem, że to czysto finansowe zagranie wyszło filmowi na dobre.
W pierwszej odsłonie „Insygniów” znany nam z wszystkich dotychczasowych epizodów sagi magiczny świat pogrąża się w ciemności, opanowany przez Lorda Voldemorta (Ralph Feinnes) i służących mu śmierciożerców. Jednocześnie towarzyszymy tym, którzy na nowy porządek się nie godzą, czyli Harry’emu (Daniel Radcliffe), Hermionie (Emma Watson), Ronowi (Rupert Grint). Próbują walczyć. Dlatego wyruszają w podróż, która ma na celu odnalezienie i unicestwienie horkruksów, w których zostały ukryte skrawki duszy Voldemorta. Okazuje się, że dość istotne w ostatecznej rozprawie z „Sami Wiecie Kim” mogą się okazać tytułowe insygnia śmierci.
 „Insygnia Śmierci cz. I” wciągają i zajmują uwagę widza przez cały seans. Ograniczenie liczby wątków sprawiło, że reżyser David Yates mógł w większym stopniu zagłębić się w opowiadanej historii. Widać, że tworzenie tego filmu nie było tylko czystym wykonaniem swojej pracy. W „Insygniach” czuć nutkę fantazji, pomysłowość twórców. Widać to dzięki pomysłowym rozwiązaniom wizualnym – animowanej opowieści o insygniach śmierci, utrzymanej w czarno-żółtej kolorystyce oraz w nieco mniej udanej scenie kuszenia Rona, przywodzącej na myśl „Władcę Pierścieni” Jacksona. Świetnym posunięciem okazała się stylizacja świata ogarniętego przez moc Voldemorta na hitlerowskie Niemcy. Mroczne budynki, wszechogarniające poczucie niebezpieczeństwa, czy też upodobnienie prześladowania mugoli do Holocaustu.
David Yates zaryzykował i oddał niemalże cały czas na ekranie trójce młodych aktorów, w dużej mierze ograniczając udział uznanych odtwórców ról drugoplanowych. I trzeba przyznać, że trójka Radcliffe, Watson, Grint daje radę. O wiele dojrzalsi aktorsko, bardzo dobrze ukazują emocje. Zarówno spięcia, jak i
ciepłe uczucia, które łączą bohaterów. Do tej pory najbardziej drewniany Radcliffe buduje postać z krwi i kości. Jego Potter przyjmuje cechy wybrańców znanych z innych dzieł kultury, czy to Neo z „Matrixa”, Frodo z „Władcy Pierścieni” albo biblijnego Mojżesza. Jest nieszczęśliwie wybranym przez los przeciętniakiem, pozbawionym wielkiej muskulatury, błyskotliwego umysłu, a nawet umiejętności tańca. Marzy o spokojnym życiu i nie czuje się na siłach, by spełnić cel misji. Nie jest wielkim bohaterem, lecz pokonuje kolejne stopnie drabiny przeznaczenia dzięki oddanym sprawie przyjaciołom; potężnemu czarownikowi Dumbledore’owi, kujonce Hermionie, zdolnemu do poświęceń Ronowi. Cała saga jest pochwałą przyjaźni, głosząc, że wszystko dzięki oddanym przyjaciołom jest możliwe. Dlatego też nieprawdą jest, że „Harry Potter” jest pozbawionym wartości wyrzutkiem pop kultury, a zarówno „Insygnia Śmierci”, jak i pozostałe części mają walor edukacyjny.
Oprócz tego widzowie otrzymują porządną dawkę niezłej rozrywki – wciągającą fabułę i pełne polotu sceny akcji. A na dodatek świetne zdjęcia utrzymane w mrocznych barwach i bardzo dobry soundtrack Alexandre Desplata.
„Harry Potter i Insygnia śmierci cz. I” to nie tylko najlepszy przedstawiciel serii, ale także najlepszy film fantasy od czasów kultowej trylogii Petera Jacksona. Świetnie się go ogląda, ani przez chwilę nie nuży widza. David Yates każdą kolejną częścią podnosi poziom potterowej sagi. Oby druga część „Ingsygniów” nie stanowiła wyjątku.


10 komentarzy:

  1. O tym filmie mógłbym napisać prawdę magisterką, widziałem go już 3 razy i zanalizowałem sobie go już na milion sposobów zarówno z perspektywy kinomana, jak i miłośnika Rowling - i w sumie tak jak za pierwszym razem trochę narzekałem na to, czy tamto, tak za drugim uznałem, że Yates udowodnił, że Potterland to jego świat; zna go dosłownie na wylot.
    Chociaż dalej obstaję przy tym, że lepiej poskładany w całość jest "Książę Półkrwi", to jednak "Insygnia" są lepsze pod względem pojedynczych elementów. Emocjonalne sceny pomiędzy trójką, totalitarna transformacja Ministerstwa (broszury o czystości krwi, pomnik potęgi magii), kapitalna animacja, świetna muzyka Desplata oraz - last but not least- bardzo nietypowa dla serii, grobowa, melancholijnie przeszywająca atmosfera.
    Z recenzją się zgadzam prawie co do słowa, dla mnie również to jeden z lepszych filmów fantasy ostatnich lat. W tej chwili mam dużo obaw co do finałowej części, ale na szczęście za 4 dni będzie już wszystko jasne.
    pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że nie mamy czego się obawiać. Zapowiada się niezły finał serii. Mam tylko nadzieję, że uda mi się trafić na wersję z napisami, a nie polski dubbing.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się, że to najlepsza część z serii Pottera. Fajna recenzja. Ale jednak porównanie do Mojżesza trochę przesadzone

    OdpowiedzUsuń
  4. Cóż nie zgadzam sie z tobą całkowicie. Jestem wielką fanką książkowej serii o Harrym Potterze, niestety tylko ksiązkowej. Tę ekranizację uważam za jedną z najgorszych (no dobra może dwie pierwsze części były gorsze)Wybudziłam się w kinie jak mops, dla porównania przeczytałam ponownie książkę i tym bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że drewniana gra Radcilfe;a i niezidentyfikowane miny Grint'a nie usatysfakcjonują mnie. Cóż jutro sie okaże, czy druga część okaże się lepsza...
    LB

    OdpowiedzUsuń
  5. Możliwe, że dla fanów HP (niezależnie czy wersji książkowej, czy filmowej) "Insygnia..." mogą być naprawdę znakomite. Jednak z perspektywy kogoś, kto wszystkie części sagi oglądał może po jednym razie, to niestety poza zarysem ogólnym trudno mi posklejać wszystkie smaczki i detale w całość. Tym sposobem dla mnie film był niezwykle nudny i męczący. Dlatego też pisałem o tym u siebie - w tej chwili seria jest już przeznaczona tylko i wyłącznie dla hermetycznego środowiska fanów HP, którzy znają świat Rowling od podszewki. Ja się do nich nie zaliczam i nawet już nie wiem dlaczego Voldemort chce tak bardzo unicestwić Harry'ego. :)

    Pozdrawiam
    MK

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też nigdy nie czytałem HP, a pierwsze części filmowe nie spodobały mi się. Dopiero ostatnie dwie - w duzej mierze dzieki zdjeciom - odmienily te regule.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Jeżeli ktoś nie czytał książki, to chyba trochę traci czas w kinie - nie wiedząc o co dokładnie chodzi w tej historii. Osobiście zdecydowanie wolę czytać HP, a nie oglądać.

    OdpowiedzUsuń
  8. Do czasu, gdy świat Pottera nie był aż tak 'niebezpieczny' jak jest w ostatnich 3 filmach czułam, że to normalne kino familijne. Zresztą, zawsze Harry'ego ogląda się po kilka razy na popularnej stacji telewizyjnej, tak dla zabicia czasu, a może też dla małej frajdy. Na pewno do pierwszych części wraca się z nostalgią.
    Teraz, kiedy 'nikt już nie może czuć się bezpieczny" saga o Harrym Potterze naprawdę wciąga i porządnych efektów specjalnych oraz wartkiej i ciekawej akcji nie można mu odmówić. Dlatego właśnie z niecierpliwością czekałam na ostatnią odsłonę jego przygód. I tak: "jest nieszczęśliwie wybranym przez los przeciętniakiem, pozbawionym wielkiej muskulatury" ale to właśnie (choć czyni go schematycznym, jak zauważyłeś) podoba się ludziom.
    Na HP7 cz. II wybrałam się do kina. Niestety nie na 3D (czułam, że mogłabym żałować kasy po tym, jak widziałam trójwymiarowych Piratów z Karaibów 4) ale i tak się opłaca. Harry Potter to porządna rozrywka, nawet dla tych, którzy fantastyką na co dzień się nie interesują. Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Muszę przyznac że od 4 części kiedy to zamienili reżysera rzeczywiście zrobiło się z tego kino familijne. Mroczny harry to był czat :)

    OdpowiedzUsuń