środa, 23 marca 2011

Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł

Jaka jest kondycja polskiego kina? Czy od dłuższego czasu obserwujemy jego zrównoważony rozwój, prowadzący od jednego triumfu do drugiego? A może cały czas nasze kina czołga się po dnie, mylnie oceniając serię klęsk jako brak docenienia prawdziwie ambitnego kina? Zastanawiam się nad tym już dłuższy czas. Znakomite „Wszystko, co kocham”, świeży i dowcipny „Rewers” skłaniały mnie raczej w stronę tej pierwszej tezy. Za to mocno przeciętna „Różyczka”, a raczej jej triumf na festiwalu w Gdyni, zdecydowanie od takiego zdania mnie oddalały. „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”, najnowszy film Antoniego Krauze miał odpowiedzieć na to pytanie. Szczególnie, że opinie na jego temat były zaskakująco pozytywne.
Krauze grzebie w niedawnej historii naszego państwa, w dość ostatnio popularnym wśród reżyserów PRL-u. Sięga do wydarzeń z wybrzeża, do roku 1970, gdy oddziały milicji brutalnie spacyfikowały protestujących robotników. Tamte wydarzenia poznajemy z perspektywy Brunona Drywy (Michał Kowalski) i jego rodziny oraz poznajemy je od kulis partii i strajkujących. Oczywiście, jak podtytuł (?) filmu sugeruje, kulminacyjnym momentem „Czarnego Czwartku” okazuje się owiana legendą chwila, gdy robotnicy, niosąc na drzwiach Janka Wiśniewskiego, stawiają czoło komunistycznej milicji, a rodzina Drywów staje się pretekstem do przedstawienia bezsensownej brutalności i zbrodniczości komunistów.
„Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” to niestety film słaby. Fabularne założenie, próbujące ukazać znaną z piosenki historię oczami niewinnych obywateli, w zupełności się nie sprawdza. Przede wszystkim tragicznie wypadają Michał Kowalski i Marta Kalmus w roli małżeństwa Drywów. Ich postaci są ledwie zarysowane, bezpłciowe, papierowe i jednowymiarowe. Poza tym niemal każde rozwiązanie fabularne wydaje się najgorszym możliwym (np. zupełne zaprzepaszczenie wątku Janka Wiśniewskiego), a całość zrealizowana jest w sposób niemalże amatorski. Co gorsza, narracja kładzie film na łopatki, prowadząc opowieść bez ładu i składu, w nieudolnym montażu łącząc zdjęcia archiwalne z fabularnymi. Jest niechlujny również od strony kompozycyjnej. Wydaje się być pozbawiony punktu kulminacyjnego, przypomina raczej próbkę montażową, niż rzeczywiście gotowy film. Ponadto aż razi stroną merytoryczną. Reżyser stara się za wszelką cenę stworzyć obraz narodowej tragedii, nie szczędząc patetyzmu, stosując masę uproszczeń.
Jasną stroną filmu okazują się jego czarne charaktery. Są świetnie zagrane. Imponuje w sposób szczególny Wojciech Pszoniak jako Władysław Gomułka. Niesamowicie obrazuje charakterystycznego, prostackiego polityka, ale nie karykaturuje jego postaci, co w tym przypadku nie było łatwe. Dobrze wypadają również Piotr Fronczewski jako Zenon Kliszko i Grzegorz Gzyl jako Jan Mariański. Niestety ich postaci są jedynie epizodyczne, ustępują miejsca na ekranie niesamowicie drewnianym aktorom w rolach pozytywnych.
Jaka jest kondycja polskiego kina? Odkładam odpowiedź na to pytanie na później, bo niestety „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” zmusza mnie do przykrych wniosków… To źle zrobiony film parapatriotyczny, prawdziwa lekcja jak kina robić się nie powinno. Stąd też moja prośba do polskich reżyserów: nie róbcie takich filmów. Z góry dziękuję.

niedziela, 20 marca 2011

Nagrody OBF2011 rozdane!


„Incepcja” i Lola King zwycięzcami gali nagród OBF2011!

Nagrody OBF2011 zostały już przyznane. Po raz pierwszy werdykt bloggerów został przedstawiony w formie wirtualnej gali. W najważniejszej kategorii – najlepszy film – triumfowała „Incepcja” Christophera Nolana. Porażająca liczba siedemnastu nominacji okazała się prorocza i to właśnie „Incepcja” wygrała w aż dziesięciu kategoriach, bijąc rekord „Drogi do szczęścia” i „Bękartów wojny” sprzed roku, które zdobyły po trzy nagrody. Oprócz nagrody za najlepszy film, obraz Nolana został doceniony za najlepszą reżyserię, scenariusz, zdjęcia, zwiastun, plakat, montaż, efekty specjalne, muzykę i utwór muzyki filmowej. W kategoriach aktorskich zdecydowany prym wiódł „Jak zostać królem” Toma Hoopera. Najlepszym aktorem pierwszoplanowym bloggerzy okrzyknęli Colina Firtha, drugoplanowym Geoffreya Rusha, a nagrodę dla drugoplanowej aktorki zdobyła Helena Bonham Carter. Oprócz trzech nagród aktorskich „Jak zostać królem” zostało również wyróżnione za najlepszą scenografię. Nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej otrzymała Natalie Portman. „Czarny Łabędź” mimo imponującej liczby nominacji triumfował jednak tylko w dwóch kategoriach. Film Aronofsky’iego został też nagrodzony za najlepsze kostiumy.

Oprócz kategorii filmowych, podczas gali poznaliśmy również zwycięzcę w kategorii specjalnej. Najlepszym blogiem filmowym roku Organizacja Blogów Filmowych uznała blog Loli King (http://lola-king.blog.onet.pl/).

A oto pełna liczba zwycięzców w poszczególnych kategoriach:

Najlepsza scenografia
„Jak zostać królem”

Najlepsze zdjęcia
Wally Pfister („Incepcja”)

Najlepsze kostiumy
„Czarny Łabędź”

Najlepszy zwiastun

Najlepszy montaż
„Incepcja”

Najlepsza muzyka
Hans Zimmer „Incepcja”

Najlepsze efekty specjalne
„Incepcja”

Najlepszy utwór muzyki filmowej
„Time” Hans Zimmer, „Incepcja”

Najlepszy plakat
„Incepcja”

Najlepsza aktorka drugoplanowa
Helena Bonham Carter „Jak zostać królem”

Najlepszy aktor drugoplanowy
Geoffrey Rush „Jak zostać królem”

Najlepszy scenariusz
Christopher Nolan „Incepcja”

Najlepszy aktor pierwszoplanowy
Colin Firth „Jak zostać królem”

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa
Natalie Portman „Czarny Łabędź”

Najlepsza reżyseria
Christopher Nolan „Incepcja”

Najlepszy film
„Incepcja”

Najlepszy blog filmowy
„Kino – oknem na świat” (http://lola-king.blog.onet.pl/)


sobota, 12 marca 2011

Prawdziwe męstwo

 „Prawdziwe męstwo” Joela i Ethana Coenów, szczególnie przez imponującą liczbę dziesięciu nominacji, budziło wielkie oczekiwania. Utalentowani bracia, o niezwykle płodnej wyobraźni, bawiący się konwencją, obalają różne stereotypy, tworzą arcydzieła, filmy niepowtarzalne, o charakterystycznym klimacie, atrakcyjnym i rozpoznawalnym stylu, kreują masową wyobraźnię. Dlatego każdy ich film budzi emocje, zwraca na siebie uwagę. Pomimo, że produkują oni, inaczej niż w przypadku m. in. Christophera Nolana i Davida Finchera, przynajmniej jeden film na rok, krytycy zawsze mogą być pewni, że wraz z premierą każdego kolejnego tytułu braci Coen, czeka ich przynajmniej dobry film. I niestety „Prawdziwe męstwo” to tylko dobry film.
Niezłomna Mattie (Hailee Steinfeld) zamierza zabić Toma Chany (Josh Brolin), mordercę jej ojca. Ale czternastolatce nie uda się schwytać groźnego przestępcy na terytorium Indian, więc potrzebuje pomocy. Dlatego poszukuje Cogburna (Jeff Bridges), bezlitosnego, brutalnego, zapijaczonego szeryfa federalnego. I znajduje go. W wychodku.
W „Prawdziwym męstwie” twórcom brakuje zdecydowania. Bracia Coen budują świat znany z klasycznych westernów – piękne zdjęcia porażają złotem pustyni, scenografia jest bliźniacza do „3:10 do Yumy”, muzyka przypomina westerny lat 70 i 80. Oprawa filmu odwołuje się do klasyki, ale nie brakuje tu scen łamiących schematy westernów, kierujące film raczej w stronę antywesternu. Reżyserzy jednak nie dają jednoznacznej odpowiedzi, co za film chcieli stworzyć. Czy miał to być hołd złożony gatunkowi? Czy miało to być złamanie zasad, zabawa z konwencją, prawdziwy antywestern? A może właśnie taki swoisty hołd, doprawiony szczyptą coenowskiej ironii? Jednak by obronić tę tezę, należałoby wychwycić z „Prawdziwego męstwa” coś więcej niż garstka zaskakujących sceny, w których czuje się charakter twórców „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Ponadto sama fabuła wydaje się zbyt książkowa, nie dostatecznie „przerobiona” przez scenarzystów. Dłuższych dialogów z klasyczną wymianą zdań podszytą nutką ironii jest tu jak na lekarstwo, mamy śladowe ilości charakterystycznego humoru, a scena finałowej rozprawy z bandytami rozczarowuje brakiem polotu i niechlujnością przedstawienia.
Jednak „Prawdziwe męstwo” to mimo wszystko, jak wspomniałem, dobry film. Mocna, jak zwykle u Coenów, jest obsada aktorska. Zachwyca przede wszystkim Jeff Bridges, który stworzył rolę kompletną. Śmieszy i pasjonuje, a przez cały czas obecności na ekranie kradnie uwagę widza. Bardzo ograniczeni scenariuszem Matt Damon, Josh Brolin i znany z „Szeregowca Ryana” Barry Pepper wykonali tytaniczną pracę i pomimo, że widzimy ich na ekranie przez bardzo krótki czas, zapadają w pamięć. Widać dużą dojrzałość ich gry aktorskiej, dlatego szczególnie w przypadku Brolina, widz może czuć się rozczarowany ich skróconymi do minimum wątkami. Niestety tylko średnio wypada Hailee Steinfeld, która przebywa na ekranie przez lwią część filmu. Nie buduje postaci wyrazistej, raczej irytuje niż budzi sympatię.
Największą zaletą filmu są jednak zdjęcia. Klasyczne i malownicze, momentami wręcz porażające. Czuje się w nich klasę fachowca, którym jest Roger Deakins. Szczególnie zapadają w pamięć sekwencje szeryfa na galopującym koniu ścigającego się ze śmiercią i początkowe obrazy z prologu. Jednak wspomniana sekwencja finałowej rozprawy okazała się klęską całej ekipy i nawet Deakins zobrazował ją w sposób niechlujny.
„Prawdziwe męstwo” to najsłabszy film braci Coen od czasu „Okrucieństwa nie do przyjęcia”. Za mało w nim ich artystycznego pazura, realizatorskiej pewności siebie. Ale mimo wszystko da się oglądać, a kilka scen zapada w pamięć. Jednak nazwisko Coen oznacza pewną markę i nie wypada schodzić poniżej ustalonego przez nią wysokiego poziomu. Dla dobra widzów i twórców. Dlatego stawiam ostrzegawczą trójczynę.

sobota, 5 marca 2011

Fighter


„Wszystko w kinie zostało już powiedziane” – twierdzi Quentin Tarantino, idol prawdziwej rzeszy kinomaniaków – „Zadaniem filmowców jest teraz modyfikowanie i wykorzystywanie użytych już schematów”. Rzeczywiście w kinie cały czas przewijają się te same schematy, jednak często służą one do opowiedzenia zupełnie nowej historii, wprowadzającej na filmowe salony nieco świeżości. Najnowszy film Davida O. Russella „Fighter” jest doskonałym przykładem, który to potwierdza.
O kinie sportowym, a precyzyjniej bokserskim (choć nie mam pojęcia, czy można profesjonalnie „zaliczać” jakiś film do takiego gatunku), od dawna mówi się jako o przykładzie kina wyeksploatowanego, kinie kilku schematów, których nie sposób ominąć i rozwinąć. Bo od czasów kultowego „Rocky’ego” z Sylvestrem Stallone mieliśmy prawdziwą serię bliźniaczych filmów spod znaku rękawicy i ringu. Owszem, filmy te miały swoje wzloty i upadki, ale każdy opowiadał niemalże tą samą historię. Jedynie w zależności od pozycji zawodowej głównego bohatera – boksera, nieco inaczej toczyła się opowieść. Wielki mistrz przegrywał i musiał dać z siebie wszystko, by powrócić na szczyt, nowicjusz udowadniał wszystkim, że się mylą, wylewając z siebie siódme poty na treningach. W końcu przychodzi pora na wielki pojedynek, od którego zależy przyszłość naszego boksera, który symbolizuje walkę o lepszą przyszłość. Nie zapominajmy też o rodzinie, która tradycyjnie we wszystko była zaangażowana, jako motywacja bohatera do dalszej walki, czy to ze względów finansowych, czy moralno-honorowych. A najczęściej oparty jest na prawdziwej historii.
Każdy (zastrzegam, że to uogólnienie nie wyklucza wyjątków J) film opowiadający o boksie ma więc odpowiednią podstawę – bohatera boksera, motywacje działań – upadek wielkiego mistrza lub ambicje nowicjusza, konflikt – potrzebę zarobku i ckliwe miłosno-rodzinne problemy w tle. I „Fighter” też wszystkie te elementy ma, włącznie z prawdziwymi bohaterami jako podstawą do scenariusza.
Micky Ward (Mark Wahlberg) jest młodym bokserem, bratem Dicky’iego (Christian Bale), synem Alice Ward (Melissa Leo). Dicky to były bokser, który niegdyś zaprzepaścił szansę na wielką karierę przez narkotyki. Żyje przeszłością, wiecznie wspominając swoją jedyną wielką walkę, marzy o come backu, a w międzyczasie trenuje młodszego brata. Ich matka i manager Micky’iego, Alice wychowuje dziewięcioro dzieci i śladem bohaterów „Mody na sukces” wyznaje, że „rodzina jest najważniejsza”. Obok apodyktycznej matki, ojca, który nie potrafi przejąć władzy nad domem, łańcuszka dorosłych sióstr wciąż mieszkających z rodzicami i brata-ćpuna Micky marnuje swój talent, uwięziony w toksycznych więzach rodzinnych. Jest dość nieśmiały, nie potrafi ubiegać się o swoje, przyjmuje wszystko z lekkim grymasem na twarzy. To Dicky jest prawdziwą gwiazdą – wszyscy ludzie go znają, nazywany jest dumą Lowell, matka więcej mówi o jego come backu niż o karierze młodszego syna, a siostry są w niego wpatrzone jak w obrazek. Rodzina nie chce zauważyć, że ich największa duma przegrała swoje życie i jest wrakiem człowieka. Przez to Micky brnie w drogę pełną porażek, kierując swą karierę nad skraj przepaści. Pewnego dnia ojciec młodego boksera zapoznaje go z barmanką – Charlene (Amy Adams) – wyrzuconą z college’u dziewczyną, której ambicje utopiły się w browarze, który codziennie nalewa swoim zapijaczonym klientom. Z czasem ich znajomość się rozwija. Pewna siebie dziewczyna okazuje się znakomitym antidotum dla zniszczonej złym dyrygowaniem kariery Micky’iego. Wraz z lokalnym biznesmenem, policjantem i ojcem boksera podsuwa ukochanemu kolejną szansę na spełnienie marzeń o lepszym życiu, której ceną ma być odrzucenie matki i brata. Micky decyduje się na to, gdy Dicky zostaje zatrzymany i zamknięty w więzieniu. Kariera nabiera tempa, a gdy przychodzi pierwsza trudna walka taktyka obrana przez Micky’iego zawodzi. Dopiero gdy korzysta z rady brata, udaje mu się wygrać. Wygrana otwiera przed bokserem drzwi do walki o mistrzostwo świata, rodzi również dylemat, czy lepsze dla niego będzie dalsze podążanie drogą wyznaczoną przez Charlene, czy powrót do brata i matki.
Przez lwią część seansu zastanawiałem się, czy słaby charakter głównego bohatera jest zgodny z założeniem, czy jest to efekt zbyt oszczędnej gry Wahlberga. Rzeczywiście niesamowity brak własnego zdania i godzenie się na kierowanie swym losem nieco szkodzi snutej historii, a Wahlberg nie potrafił podołać temu wielkiemu aktorskiemu wyzwaniu i dodać tej postawie wiarygodności. Nie ułatwiło mu tego znakomite towarzystwo – nagrodzeni Oscarami Christian Bale i Melissa Leo. Christian Bale rolą Dicky’iego stworzył najlepszą kreację aktorską od czasów Jokera Ledgera, dosłownie piorunując widza gigantyczną paletą zagrań aktorskich. Doskonałe panowanie nad głosem, niesamowita gra postawą, oczami, świetna mimika, a oprócz tego niesamowite poświęcenie (schudł do tej roli ponad dwadzieścia kilogramów, by wyglądać jak wyniszczony narkotykami). Bale zmienił się nie do poznania, grając trochę podobną metodą, co wspomniany Ledger. Bale dosłownie przekształcił się w Dicky’iego, co podkreślają twórcy filmu, pokazując obok napisów końcowych autentyczne nagranie dwóch braci bokserów. Melissa Leo w roli prostackiej baby, rzucającej na lewo „fuckami” i wydychając dym papierosowy na prawo, tworzy postać z krwi i kości, jednocześnie nie karykaturując swojej bohaterki.
„Fighter” łączy w sobie wiele elementów klasyki kina bokserskiego, ale mimo ugranych schematów na ekranie, widz nie ma wrażenia znudzenia i nieświeżości. David O. Russell zwraca uwagę na niełatwe położenie głównego bohatera. Szansa Micky’iego na karierę jest dla jego najbliższych okazją do wyleczenia się z kompleksów i zrekompensowania sobie życiowych klęsk. Właśnie osadzenie boksera w tej sytuacji jest czymś, z czym do tej pory w kinie bokserskim nie mieliśmy do czynienia, a co fascynuje i wciąga. Zaserwowane z wybitną kreacją Christiana Bale’a pozwala przeboleć momenty dłużyzn i utarte schematy. Nie przeszkadza banalnie szkolny montaż i przekonująca o autentyczności narracja. Widz rozsiada się w fotelu i ogląda. A czasem nawet podziwia.