„Slumdog. Milioner z ulicy”, obsypany nagrodami, doceniony ośmioma Oscarami (w tym za najlepszy film, scenariusz, reżyserię, muzykę, montaż, zdjęcia) rozczarował mnie. Owszem, od strony technicznej nie można mu było zarzucić niczego, Danny Boyle popisał się umiejętnością opowiadania, znakomitym panowaniem nad formą i… znajomością rynku. Nie wiem jak to możliwe, że arcydzieło formalne o pustej warstwie merytorycznej przekonało do siebie krytykę, zgarniając wszystkie nagrody sprzed nosa polityczno-gatunkowej bombie w postaci „Frost/Nixon” Rona Howarda. Boyle zaczarował widzów na całym świecie i do hollywoodzko-bollywoodzkiej historii Kopciuszka udało mu się dorobić sztuczną ideologię. Kolejny film angielskiego reżysera – „127 godzin” – ma w sobie dużo ze „Slumdoga”, ale na szczęście, w zupełności się różni w warstwie merytorycznej.

Od szerokiego ujęcia kanionu w promieniach słońca po dłoń uwięzioną między skałami - Boyle zapewnia widzom wizualną karuzelę. Kontrastuje popkulturowe wyobrażenie wolności (rozwiane włosy, szerokie równiny w świetle słońca, lekka muzyka) z ciasną szczeliną skalną. Zastanawia się nad wolnością i pokorą. Główny bohater, Aron Ralston był pewien, że jest człowiekiem wolnym. Jego wycieczki za miasto, odcięcie się od rodziny i znajomych miało być oznaką niezależności od świata i „systemu”. Przeskakując ze skały na skałę czuł się panem i władcą, zaspokajając swoją męską dumę i egotyzm. Wydawało mu się, że poskramia naturę i integruje się z nią. Myślał, że natura bierze udział w procesie jego uwalniania z więzów globalnej wioski, że to dzięki niej może być kimś wyjątkowym, zyskać prawdziwą, niepowtarzalną osobowość. A wszystko to miało sprawić, że będzie widział siebie kimś wielkim. Boyle konfrontuje wyobrażenia Arona z obojętną na jego losy, niewzruszoną naturą. Wraz z kamieniem spadającym na jego dłoń zaczyna się proces przemiany. Na naszych oczach reżyser zderza myśli bohatera z prawdą. Gdy jest uwięziony, daje wyraz swoim pragnieniom w popkulturowych obrazkach. Pragnąc napoju, myśli obrazami z reklam. Wspominając błędy młodości, ubiera je w klisze telewizyjnego dramatu. Okazuje się takim samym niewolnikiem globalizmu, jak każdy inny człowiek. Czy rzeczywiście był wolny? Czy naprawdę wiedział, czym jest wolność?

„127 godzin” mogło się nie udać. Temat wydawał się nie filmowy, nudny. Na szczęście Danny Boyle popisuje się niesamowitym reżyserskim rzemiosłem, umiejętnością ciekawego opowiadania, dobrą pracą z aktorami i współpracą ze specami od strony wizualnej. Świetne są zdjęcia Anthony’ego Dod Mantle’a (nagrodzonego za „Slumdoga” Oscarem i nagrodą OBF) i Enrique Chediaka, połączone w szybkim, pomysłowym montażu Jona Harrisa. Świetnie prezentuje się scenografia udająca kanion skalisty. Pięknie pobrzmiewa muzyka A. R. Rahmana, ze świetnym motywem głównym. Integralną częścią filmu są również piosenki – „If I rise” Dido i „Festival” Sigur Ros. Szczególnie pięknie brzmi ta druga, towarzysząca filmowemu finałowi.
Ale gigantyczny udział w końcowym sukcesie „127 godzin” miał James Franco, który stworzył rolę niesamowicie dojrzałą i emocjonalną. Czasem kamerze zostaje tylko on i na nim spoczywa pełna uwaga widza. Wtedy daje prawdziwy popis aktorskich umiejętności.
Danny Boyle miał pomysł na ten film. Funduje widzom prawdziwą ucztę dla oka, jednocześnie sięgając do niesamowicie uniwersalnej tematyki. Momentami szokuje, momentami pociesza. „127 godzin” to piękny film, niezwykle hipnotyzujący i wzruszający. To dzieło dojrzałe, skończone.
Alku - trzeba Ci przyznać ze bloga świetnie prowadzisz, świetnie piszesz. Mam nadzieje ze nie zapomniałeś jak sie gra w piłkę i niedługo mi ulegniesz i pograsz z nami. Daj znac jak bedziesz mógł. stary kumpel
OdpowiedzUsuńBardzo dobra recenzja. Mnie również podobał się chwyt polegający na skontrastowaniu ogromnych przestrzeni z początków filmu z dramatem bohatera tkwiącego w ciasnej szczelinie, gdzie panuje dość klaustrofobiczny klimat. Trzeba przyznać, że Boyle miał pomysł na ten film, wiedział czego chce i jak chce to osiągnąć. W dużej mierze to mu się udało. A świetnych piosenek z tego filmu słucham po dziś dzień i nie mogę się od nich oderwać. Jednym słowem, bardzo dobry film :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńZgadzam się w 100%, lola :), ale jeszcze dodam, że zapomniałem w recenzji wspomnieć o piosence początkowej - "Never hear surf music again" - która świetnie wprowadza w film.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam