„Wszystko w kinie zostało już powiedziane” – twierdzi Quentin Tarantino, idol prawdziwej rzeszy kinomaniaków – „Zadaniem filmowców jest teraz modyfikowanie i wykorzystywanie użytych już schematów”. Rzeczywiście w kinie cały czas przewijają się te same schematy, jednak często służą one do opowiedzenia zupełnie nowej historii, wprowadzającej na filmowe salony nieco świeżości. Najnowszy film Davida O. Russella „Fighter” jest doskonałym przykładem, który to potwierdza.
O kinie sportowym, a precyzyjniej bokserskim (choć nie mam pojęcia, czy można profesjonalnie „zaliczać” jakiś film do takiego gatunku), od dawna mówi się jako o przykładzie kina wyeksploatowanego, kinie kilku schematów, których nie sposób ominąć i rozwinąć. Bo od czasów kultowego „Rocky’ego” z Sylvestrem Stallone mieliśmy prawdziwą serię bliźniaczych filmów spod znaku rękawicy i ringu. Owszem, filmy te miały swoje wzloty i upadki, ale każdy opowiadał niemalże tą samą historię. Jedynie w zależności od pozycji zawodowej głównego bohatera – boksera, nieco inaczej toczyła się opowieść. Wielki mistrz przegrywał i musiał dać z siebie wszystko, by powrócić na szczyt, nowicjusz udowadniał wszystkim, że się mylą, wylewając z siebie siódme poty na treningach. W końcu przychodzi pora na wielki pojedynek, od którego zależy przyszłość naszego boksera, który symbolizuje walkę o lepszą przyszłość. Nie zapominajmy też o rodzinie, która tradycyjnie we wszystko była zaangażowana, jako motywacja bohatera do dalszej walki, czy to ze względów finansowych, czy moralno-honorowych. A najczęściej oparty jest na prawdziwej historii.
Każdy (zastrzegam, że to uogólnienie nie wyklucza wyjątków J) film opowiadający o boksie ma więc odpowiednią podstawę – bohatera boksera, motywacje działań – upadek wielkiego mistrza lub ambicje nowicjusza, konflikt – potrzebę zarobku i ckliwe miłosno-rodzinne problemy w tle. I „Fighter” też wszystkie te elementy ma, włącznie z prawdziwymi bohaterami jako podstawą do scenariusza.


Przez lwią część seansu zastanawiałem się, czy słaby charakter głównego bohatera jest zgodny z założeniem, czy jest to efekt zbyt oszczędnej gry Wahlberga. Rzeczywiście niesamowity brak własnego zdania i godzenie się na kierowanie swym losem nieco szkodzi snutej historii, a Wahlberg nie potrafił podołać temu wielkiemu aktorskiemu wyzwaniu i dodać tej postawie wiarygodności. Nie ułatwiło mu tego znakomite towarzystwo – nagrodzeni Oscarami Christian Bale i Melissa Leo. Christian Bale rolą Dicky’iego stworzył najlepszą kreację aktorską od czasów Jokera Ledgera, dosłownie piorunując widza gigantyczną paletą zagrań aktorskich. Doskonałe panowanie nad głosem, niesamowita gra postawą, oczami, świetna mimika, a oprócz tego niesamowite poświęcenie (schudł do tej roli ponad dwadzieścia kilogramów, by wyglądać jak wyniszczony narkotykami). Bale zmienił się nie do poznania, grając trochę podobną metodą, co wspomniany Ledger. Bale dosłownie przekształcił się w Dicky’iego, co podkreślają twórcy filmu, pokazując obok napisów końcowych autentyczne nagranie dwóch braci bokserów. Melissa Leo w roli prostackiej baby, rzucającej na lewo „fuckami” i wydychając dym papierosowy na prawo, tworzy postać z krwi i kości, jednocześnie nie karykaturując swojej bohaterki.
„Fighter” łączy w sobie wiele elementów klasyki kina bokserskiego, ale mimo ugranych schematów na ekranie, widz nie ma wrażenia znudzenia i nieświeżości. David O. Russell zwraca uwagę na niełatwe położenie głównego bohatera. Szansa Micky’iego na karierę jest dla jego najbliższych okazją do wyleczenia się z kompleksów i zrekompensowania sobie życiowych klęsk. Właśnie osadzenie boksera w tej sytuacji jest czymś, z czym do tej pory w kinie bokserskim nie mieliśmy do czynienia, a co fascynuje i wciąga. Zaserwowane z wybitną kreacją Christiana Bale’a pozwala przeboleć momenty dłużyzn i utarte schematy. Nie przeszkadza banalnie szkolny montaż i przekonująca o autentyczności narracja. Widz rozsiada się w fotelu i ogląda. A czasem nawet podziwia.
Fajna recenzja. Świetny Bale.
OdpowiedzUsuńCóż po pierwsze chciałam wyznać swoją wielką niechęć, do zmiany jaką wprowadziłeś (adres), wprost nie cierpię portalu blogspot, jak mogłeś przenieść się z wygodnickiego dla mnie onetu ?xdd
OdpowiedzUsuńWracając do recenzji, genialna, zresztą jak zawsze więc nie będę się nad tym długo rozckliwiała. Szczególnie podobało mi się kilka rzeczy, które również przyszły mi do głowy po obejrzeniu Fightera, mianowicie:
-przywołanie do porównania kultowego Rocky'ego (którego osobiście uwielbiam)
-drewniana gra Marka Wahlberga. W czasie oglądania filmu, przyprawiało mnie to niemal o mdłości. Zupełnie nie pasował obok genialnego Bale'a i Melissy Leo. Śmiem twierdzić, że Amy Adams wykazała się lepszym kunsztem aktorskim niż on.
-porównanie gry Bale'a do Jokera - moim skromnym zdaniem dużo wody w Wiśle upłynie zanim ktoś zagra tak wspaniale jak Ledger, ale niewątpliwie Bale zbliżył się do tego najbardziej.
Wspaniała recenzja, czekam na następne. Ja z chęcią obejrzałabym władcy umysłów, ale niestety w moim zapyziałym cinema city tego nie grają
ahh prawie zapomniałam, chcę prosić o częstsze postowanie, szczerze powiedziawszy przez jakiś czas przerzuciłam się na blog Pawlika, ale z całym szacunkiem dla Niego, wolę jednak Twój :)
Pozdrawiam
LB
To przepraszam bardzo :) niestety blog onetowy ma za duży limit pojemności, a poza tym zmiana na blogspot zaowocowała dla mnie pewną świeżością.
OdpowiedzUsuńJuż w najbliższym czasie zamierzam obejrzeć "127 godzin", "Czarny Czwartek", może uda mi się zobaczyć też "Władcy umysłów", potem przyjdzie czas na ich recenzje. Zapraszam też do śledzenia blogu OBF, któremu trochę się poświęcam, przygotowując galę. Już niedługo pojawi się recenzja "True Grit", które już oglądałem.
Jokera nie łatwo będzie przebić, ale Bale rzeczywiście zbliżył się do niego. Nie chodzi tylko o wrażenie, jakie robi jego gra, ale także o styl i pracę, jaką wykonał. Czy to owoc wspólnej pracy na planie? Możliwe
Pozdr
Alek