Jaka jest kondycja polskiego kina? Czy od dłuższego czasu obserwujemy jego zrównoważony rozwój, prowadzący od jednego triumfu do drugiego? A może cały czas nasze kina czołga się po dnie, mylnie oceniając serię klęsk jako brak docenienia prawdziwie ambitnego kina? Zastanawiam się nad tym już dłuższy czas. Znakomite „Wszystko, co kocham”, świeży i dowcipny „Rewers” skłaniały mnie raczej w stronę tej pierwszej tezy. Za to mocno przeciętna „Różyczka”, a raczej jej triumf na festiwalu w Gdyni, zdecydowanie od takiego zdania mnie oddalały. „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł”, najnowszy film Antoniego Krauze miał odpowiedzieć na to pytanie. Szczególnie, że opinie na jego temat były zaskakująco pozytywne.
Krauze grzebie w niedawnej historii naszego państwa, w dość ostatnio popularnym wśród reżyserów PRL-u. Sięga do wydarzeń z wybrzeża, do roku 1970, gdy oddziały milicji brutalnie spacyfikowały protestujących robotników. Tamte wydarzenia poznajemy z perspektywy Brunona Drywy (Michał Kowalski) i jego rodziny oraz poznajemy je od kulis partii i strajkujących. Oczywiście, jak podtytuł (?) filmu sugeruje, kulminacyjnym momentem „Czarnego Czwartku” okazuje się owiana legendą chwila, gdy robotnicy, niosąc na drzwiach Janka Wiśniewskiego, stawiają czoło komunistycznej milicji, a rodzina Drywów staje się pretekstem do przedstawienia bezsensownej brutalności i zbrodniczości komunistów.
„Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” to niestety film słaby. Fabularne założenie, próbujące ukazać znaną z piosenki historię oczami niewinnych obywateli, w zupełności się nie sprawdza. Przede wszystkim tragicznie wypadają Michał Kowalski i Marta Kalmus w roli małżeństwa Drywów. Ich postaci są ledwie zarysowane, bezpłciowe, papierowe i jednowymiarowe. Poza tym niemal każde rozwiązanie fabularne wydaje się najgorszym możliwym (np. zupełne zaprzepaszczenie wątku Janka Wiśniewskiego), a całość
zrealizowana jest w sposób niemalże amatorski. Co gorsza, narracja kładzie film na łopatki, prowadząc opowieść bez ładu i składu, w nieudolnym montażu łącząc zdjęcia archiwalne z fabularnymi. Jest niechlujny również od strony kompozycyjnej. Wydaje się być pozbawiony punktu kulminacyjnego, przypomina raczej próbkę montażową, niż rzeczywiście gotowy film. Ponadto aż razi stroną merytoryczną. Reżyser stara się za wszelką cenę stworzyć obraz narodowej tragedii, nie szczędząc patetyzmu, stosując masę uproszczeń.

Jasną stroną filmu okazują się jego czarne charaktery. Są świetnie zagrane. Imponuje w sposób szczególny Wojciech Pszoniak jako Władysław Gomułka. Niesamowicie obrazuje charakterystycznego, prostackiego polityka, ale nie karykaturuje jego postaci, co w tym przypadku nie było łatwe. Dobrze wypadają również Piotr Fronczewski jako Zenon Kliszko i Grzegorz Gzyl jako Jan Mariański. Niestety ich postaci są jedynie epizodyczne, ustępują miejsca na ekranie niesamowicie drewnianym aktorom w rolach pozytywnych.
Jaka jest kondycja polskiego kina? Odkładam odpowiedź na to pytanie na później, bo niestety „Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł” zmusza mnie do przykrych wniosków… To źle zrobiony film parapatriotyczny, prawdziwa lekcja jak kina robić się nie powinno. Stąd też moja prośba do polskich reżyserów: nie róbcie takich filmów. Z góry dziękuję.